Zanim dojechaliśmy do „zagłębia strusiowego”, czyli miasteczka Oudtshoorn zwiedziliśmy jaskinię „Cango Caves”. Została wydrążona w wapiennej skale przez podziemną rzekę. Potem woda gdzieś wypłynęła i był czas na tworzenie stalaktytów, stalagmitów i innych form naciekowo – wyciekowych. A tego czasu trochę było, bo wiek najstarszych form jest obliczany na milion lat…
Zwiedzanie było zorganizowane z pomysłem. Zaczynało się od wejścia (przy małym światełku, oświetlającym tylko kilka metrów wokół) do jakiegoś pomieszczenia. Przez chwilę przewodnik opowiadał o tym, jak to miejsce zostało odkryte. Potem zapaliło się światło i okazało się, że jesteśmy w olbrzymiej „komnacie” wydrążonej przez wodę. Wokół – przy ścianach – były różne formy naciekowe. Wszystko robiło niezłe wrażenie.
Przeszliśmy przez kilka takich pomieszczeń i po obejrzeniu najciekawszych – dostępnych dla zwiedzających – obiektów zaczęła się ścieżka dla zaawansowanych. Polegało to na tym, że trzeba było przeciskać się przez wąskie szczeliny, żeby dotrzeć do kolejnych pomieszczeń. Niektóre szczeliny były naprawdę wąskie, niektóre naprawdę niskie. Podróż przez te korytarze była fajnym przeżyciem. Zwłaszcza dobrze się wspomina miejsca, gdzie na dłuższą chwilę trzeba było się zatrzymać, bo ktoś utknął w jakimś wąskim przejściu.
Wizyta w tej jaskini uświadamia jak mali i słabi jesteśmy w porównaniu z siłami natury. I jak krótkim błyskiem flesza jest nasze życie w porównaniu z procesami, które zachodzą w naszym otoczeniu.
Mirek Grodzki