Na początek pojechaliśmy na bazar (Greek Point), żeby zrobić zakupy. Byliśmy tam trochę za wcześnie – o 9:30 – i stoiska dopiero się rozkładały. Obkupiliśmy się i o 11:00 pojechaliśmy na polską Mszę św.
Msza była odprawiana w polskim kościele, przez polskiego księdza i dla Polaków. W Kapsztadzie nie ma za dużo Polonii i nie jest to kościół parafialny. Nie było by komu go utrzymywać. Ksiądz przyjeżdża tu tylko na Mszę. Aczkolwiek poczuć się można było jak na kawałku polskiej ziemi.
Po Mszy porozmawialiśmy dłuższą chwilę z Polakami, którzy są w RPA nierzadko już od czasów II wojny światowej. Niektórzy od tamtej pory nie byli w Polsce. Relacja z naszej wizyty ukazała się w prasie polonijnej.
Z kościoła pojechaliśmy na zwiedzanie miasta. Przechadzaliśmy się uliczkami i parkiem położonym przy parlamencie. Przewodnik opowiadał ciekawostki z historii południowej Afryki. M.in. o tym jak Brytyjczycy zakładali tu pierwsze obozy koncentracyjne. Domyślam się, że trochę inne niż te, które kojarzą się nam z obozami i łagrami z czasów II wojny światowej.
Po parku przechadzała się wiewiórka. Podobnie do wiewiórek z warszawskiego Parku Łazienkowskiego dawała się karmić. Jedyna różnica była taka, że tutejsza wiewiórka była szara.
Następnym punktem programu było oceanarium „Akwarium Dwóch Oceanów”. Uboższa wersja oceanarium z Durbanu. Właściwie to miejsce raczej dla dzieci, ale z braku lepszego zajęcia można tam pójść.
Po wizycie w Akwarium poszliśmy na zakupy. Znowu się obkupiliśmy zastanawiając się coraz poważniej nad tym, gdzie my to wszystko zapakujemy na czas podróży Ledwo wyszliśmy z busa. Ale daliśmy radę.
Tego dnia dowiedzieliśmy się, że coś się dzieje między Rosją i Gruzją. Pojawiły się głosy, że to III wojna światowa, że będzie pobór do wojska i takie tam. Szczegóły tego konfliktu dopiero potem do nas dochodziły.
Kolację zrobiliśmy sobie tradycyjnie sami. Tym razem były placki. Miały być co prawda naleśniki, ale mąka okazała się nie taka, jak potrzeba. Też z dżemem i też dobre były. Na kolację zaprosiliśmy naszego kierowcę Grajana. Też mu smakowało. Spróbowało by nie…
Grajan jest osobnym tematem. Z zawodu jest spawaczem i tylko od czasu do czasu wpadnie mu taka fucha, jak wożenie turystów. Pracuje wtedy w firmie transportowej, którą prowadzi Polak. Grajan jest bardzo sympatyczny, chociaż na takiego nie wygląda na pierwszy rzut oka.
Nie narzekał, woził nas gdzie trzeba było i był zawsze zadowolony.
Czasami dostawał opieprz od przewodnika. Siedział wtedy cicho i jechał dalej. Niezależnie od tego czy miał rację czy nie.
Dostał od nas drobny napiwek (500 R) na koniec. Ucieszył się i dziękował tak, jakby to było co najmniej 5.000.
W czasie naszego pobytu – 3 sierpnia – miał urodziny. Dostał od nas plakietkę z orzełkiem. Trzeba będzie mu wysłać życzenia za rok.
Mirek Grodzki