Przejdź do treści

„Safari” po Parku Krugera – 29 lipca 2008

Dziś w planie mieliśmy „safari” po Parku Krugera.
Po śniadaniu zapakowaliśmy się na dwa LandRovery i pojechaliśmy oglądać zwierzęta drogami wytyczonymi przez park. Kierowcami byli parkowi przewodnicy. Widać było, że wiedzą jaką wybrać trasę, żebyśmy zobaczyli zwierzęta. No i byli bardzo spostrzegawczy. Zatrzymywali się, wskazywali gdzie mamy patrzeć i mówili co zobaczymy. Były takie momenty, że nie zawsze było dla nas oczywiste co tam zobaczyli. Za każdym razem opowiadali o zwyczajach zwierząt, które oglądaliśmy.
Tak spędziliśmy kilka godzin. Czasami zwierząt nie było i wtedy robiło się nużąco i sennie. Niektórzy spali. Z błogiego snu budził ich kolejny przystanek na oglądanie zwierząt.

W pewnym momencie na drodze zrobiło się małe zamieszanie. Okazało się, że na drogę wyszedł młody lew. Początkowo myśleliśmy, że to lwica, bo był bez grzywy. Nasz przewodnik uświadomił nas jednak, że to młody lew (ok. 2,5 roku), któremu jeszcze nie wyrosła grzywa. Wyglądał dużo gorzej niż te, które widzieliśmy w Parku Lwów. Był wychudzony, głodny i zmęczony. Położył się na drodze i postanowił odpocząć.
Podobno (jeżeli przewodnik miał rację, a pewnie miał) niedaleko tego miejsca było więcej podobnych do niego lwów, bo młode samce polują razem.
Zebrało się tam kilka samochodów i pewnie był to tego dnia jeden z bardziej obfotografowanych lwów na świecie. A w Parku Krugera na pewno.

W trakcie kilkugodzinnego objazdu zobaczyliśmy sporo zwierząt. I przy okazji opowieści przewodnika sporo się o nich dowiedzieliśmy. Z „Wielkiej Piątki” nie widzieliśmy tylko leoparda. W połowie wycieczki był przystanek na odpoczynek, który dobrze nam zrobił, bo w czasie jazdy generalnie było dość zimno.

Byliśmy świadkami odławiania nosorożca. Obsługa parku twierdziła, że za dużo jest w parku nosorożców i postanowili jedną rodzinę odłowić i sprzedać na jakieś prywatne ranczo.
Sceny były jak w „Discovery”. Byliśmy tam sporo czasu i z dość małej odległości mogliśmy przyjrzeć się jak taka operacja wygląda w rzeczywistości. Nie muszę chyba dodawać, że zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i nakręciliśmy trochę filmu na kamerze?

W trakcie jeden z samochodów „złapał gumę”. Wszyscy musieli wyjść z samochodu. Czyli złamaliśmy regułę, której na początku kazali nam bezwzględnie przestrzegać: nie wychodzimy z samochodu. Ze względu na bezpieczeństwo. Podobno w czasie jakiegoś niebezpiecznego wypadku ze zwierzętami strażnicy parkowi mają obowiązek przede wszystkim chronić zwierzęta. Potem ludzi.
Na szczęście nie mieliśmy okazji przekonać się o tym na własnej skórze, bo w czasie wymiany koła nic na nas nie chciało zapolować i w komplecie dojechaliśmy do bramy parku, w którym pożegnaliśmy się z przewodnikami, zwierzętami i parkiem.
„Safari” po Parku Krugera było jednym z tych punktów programu, dla którego przylecieliśmy do RPA. I się nie rozczarowaliśmy.

W drodze na nocleg zahaczyliśmy o Kanion Blyde River. Trzeci co do wielkości kanion na świecie. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Pewnie by robił jeszcze większe, gdyby była lepsza widoczność. Generalnie wiele widoków by było lepszych, gdybyśmy przyjechali zimą (naszą zimą). Wtedy powietrze jest czystsze i widoki są bardziej kolorowe.

Po drodze Arek opowiadał swoje przygody, jakie miał w czasie prowadzenia różnych wycieczek. Można było spojrzeć na wycieczki autokarowe z innej perspektywy niż zwykle patrzymy (z perspektywy uczestnika takowej imprezy). Pouczająca było to opowieść i uświadamiająca zjawiska, o których istnieniu byśmy nie wiedzieli. A na pewno nie w takim natężeniu.

Po drodze widzieliśmy pożary buszu. Za dnia wyglądały niepozornie. Dużo większe wrażenie robiły po zmroku. Można było poczuć dreszczyk emocji jadąc na wprost palącej się góry…

Tego dnia spaliśmy w dwóch różnych hotelach. Zdaje się, że ktoś się z kimś nie dogadał i musieliśmy się rozdzielić. Nie robiło nam to specjalnej różnicy, bo było to dość blisko, a poza tym wszyscy byliśmy mocno zmęczeni i szybko poszliśmy spać. Nie było tego dnia zwyczajowych gier, posiedzeń i innych aktywności trawiących wieczorowy czas.

Mirek Grodzki