Przejdź do treści

Saint Lucia – 31 lipca 2008

Wstaliśmy o 8:00 rano i po załadowaniu bagaży do przyczepki busa poszliśmy do „portu”. Czekał tam na nas stateczek, którym mieliśmy popłynąć na rejs po zatoce. Jeszcze nie po Oceanie, ale już było do niego bardzo blisko.

Płynęliśmy po zatoce i co jakiś czas zatrzymywaliśmy się przy co ciekawszych obiektach przyrodniczych. Widzieliśmy polującego na ryby orła bielika, odpoczywające rodzinki hipopotamów, wygrzewające się krokodyle i trochę wodnych ptaków.

Na wodzie było też śniadanie. W zasadzie nie tyle na wodzie, co na pokładzie…
W czasie rejsu oglądaliśmy zdjęcia jak rodzina hipopotamów zaatakowała i rozszarpała krokodyla. Pokazywali też kieł hipopotama. Wierzę, że takim kłem można było zrobić małe kuku krokodylowi. To ospałe z pozoru zwierzę potrafi być – jak widać – bardzo waleczne i bardzo niebezpieczne.
Mięso krokodyli jest jadalne. Smakuje trochę jak kurczak. Mięso pochodzi z farm krokodyli.  Raczej się nie spodziewam, że ktoś może mieć ochotę na polowanie na nie w naturalnym środowisku…

Po rejsie przejechaliśmy się na plażę w Saint Lucia. Po raz pierwszy zobaczyliśmy Ocean. Atlantycki. Plaża była prawie pusta. Poza nami kąpała się chyba tylko jedna osoba. W sumie nic dziwnego – przecież tam była „zima”.
Na plaży znaleźliśmy kraba. Porobiliśmy sobie z nim trochę zdjęć i pozwoliliśmy mu uciec.

Po godzinnej kąpieli pojechaliśmy w stronę Durbanu. Tam przespacerowaliśmy się trochę po centrum miasta. Potwierdziła się obiegowa opinia, że to hałaśliwe miasto.
Obejrzeliśmy mały bazarek przy plaży i molo. Na nim było sporo wędkujących Hindusów. W ten sposób dorabiali sobie (a niektórzy pewnie zarabiali). Fajny był zachód słońca i okoliczności, więc porobiliśmy trochę zdjęć i wróciliśmy do busika.
Pokręciliśmy się trochę po mieście w poszukiwaniu naszego noclegu. Pewnie byśmy kręcili się dużo dłużej, gdyby nasz przewodnik nie miał GPS’a. Nocleg był tuż przy plaży.

Na kolację poszliśmy do baru, który przylegał bezpośrednio do plaży.
Tu dostęp do Internetu był w końcu normalny. Czyli siedziało się ile się chciało i dopiero po fakcie płaciło się tyle, ile czasu się korzystało. Czyli nie było możliwości, żeby dostęp urwie się połowie pisania maila.

Tym razem była wyznaczona godzina zamknięcia „świetlicy”. Po godz. 22:30 gaszone było światło i należało iść spać. Co też zrobiliśmy po rozegraniu kilku partii bilardu i szachów.

Mirek Grodzki