W końcu nadeszła data wylotu. Najpierw brakowało do niej pół roku,
potem dwa miesiące, potem miesiąc, dwa tygodnie, tydzień, dzień i w
końcu – jest. Na zbiórkę na lotnisku w Warszawie o 11:30 wszyscy
stawili się punktualnie.
Upewniłem się, że wszyscy mają aktualne paszporty i rozdałem bilety na
samolot. Mogliśmy zacząć podróż, w czasie której przemierzyliśmy 30
tys. km ze średnią prędkością 1 429 km na dobę.
I którą to podróż opiszę w kolejnych wpisach przytaczając swój dziennik z podróży.
Z pewną taką nieśmiałością podchodziłem do odprawy bagażowej. Bilety elektroniczne (jakie mieliśmy) zawsze budzą we mnie jakieś takie zdziwienie. Nie ma to jak „prawdziwe” bilety. Szkoda, że odchodzą już powoli w zapomnienie. Okazało się jednak, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i PRZEDostatnia przeszkoda na drodze do udanego wyjazdu jest za nami.
Pożegnaliśmy się na trzy tygodnie z rodzicami (obiecaliśmy uzupełniać na bieżąco relację z wyjazdu na stronie internetowej) i udaliśmy się do kontroli. Wśród strażników wzbudziliśmy niemałą sensację i zainteresowanie. Mogli sobie do woli z nas pożartować dopóki nie byliśmy po drugiej stronie. Na lotnisku zostaliśmy pochwaleni (za wygląd) przez instruktora bratniego ZHR’u…
W lotniskowym sklepie zrobiliśmy zapasy jedzenia i picia na 24 godziny podróży (niektórzy robili potem zakupu w Stambule, ale nie była to najlepiej przemyślana decyzja ekonomiczna w ich życiu…)
Lecieliśmy tureckimi liniami lotniczymi. Jest to (aktualne w lipcu 2008 roku) najtańszy sposób dotarcia do RPA. Nie licząc statku, bo tyle czasu to nie mieliśmy. Konsekwencją wyboru przewoźnika było międzylądowanie w Stambule. Do RPA nie ma bezpośrednich lotów z Warszawy.
Lot do Stambułu trwa ok. 2 godziny. Dla sporej części uczestników wyjazdu był to pierwszy lot samolotem, więc emocji było sporo – oderwanie się od ziemi, samolotowe jedzenie, wyposażenie samolotu i lądowanie pozostaną na pewno na długo w pamięci.
Na lotnisku w Stambule spędziliśmy 6 godzin czekając na samolot do Johannesburga. Lotnisko nie jest za duże, więc szybko je zwiedziliśmy i mogliśmy się oddać wybranych zajęciom w podgrupach: spaniu, grze w jakąś tajemniczą grę planszową, czytaniu.
Udało nam się jakoś przetrwać to czekanie i (po załatwieniu ostatnich spraw organizacyjnych) zapakowaliśmy się w końcu do samolotu, który miał nas zawieźć do Johannesburga.
Lot był opóźniony, bo (jeżeli dobrze zrozumiałem) był jakiś problem z jednym z pasażerów. Ale, że nie był to zamach, to w po półgodzinnym opóźnieniu oderwaliśmy się w końcu od tureckiej ziemi. Tym razem nie lecieliśmy w grupie, ale byliśmy rozrzuceni po całym wielkim samolocie. Albo ja popełniłem jakiś błąd przy odprawie, albo ktoś nam nie okazał przy tej okazji sympatii.
W samolocie na wyposażenie dostaliśmy m.in. skarpety…
Tym razem lot miał trwać 9 godzin, więc zapowiadał się długi lot. Skróciła go trochę pora lotu (wystartowaliśmy koło północy), bo większą jego część mogliśmy przespać. Po samolotowej kolacji rzecz jasna.
Mirek Grodzki